-
Kurwa. To niemożliwe, to nie mogło się wydarzyć.
-
Fuck, ten lot był o 1:30 W NOCY!!!
No
więc niemożliwe stało się możliwe - przegapiłyśmy lot i
zaczynamy tę podróż od wiązanki przekleństw na barcelońskim
lotnisku. Pani z linii lotniczych Iberia, która oznajmiła nam przy
okienku, że takiego lotu do Buenos Aires nie ma, nie należała do
ludzi szczególnie uprzejmych, ale z drugiej strony ciężko być
miłym dla trzech dziewczyn, które nie ogarnęły że lot jest o
1:30, a nie o 13:30. Wiadomo – ciężko być miłym dla idiotów.
Dzień
wcześniej jedną z nas coś tknęło, żeby może jednak odprawić
się online, ale dwie pozostałe skutecznie ten pomysł zignorowały
sącząc leniwie whisky z colą. Jak kiedyś pomyślicie, że
jesteście w pełni ogarnięci, odpowiedzialni i zorganizowani... To
życzę Wam żebyście nie skończyli tak rozczarowani jak my. Ja też
myślałam że nie jest ze mną źle, w zasadzie to jest bardzo
dobrze - miewam fakapy tu i
tam, ale mimo wszystko rozsądna ze mnie dziewczyna. Chyba
wszystkie mocno przeceniłyśmy swoje ogarnięcie, albo może do
podróżowania zaczęłyśmy podchodzić za bardzo 'na pewniaka'.
Klaudii siostra z resztą słusznie zauważyła - 'tyle lat
taniego podróżowania, że teraz macie!'. A no mamy, mamy...
Lekcję pokory i minus 5 tysięcy złotych na koncie.
To
nie była łatwa decyzja. A może właściwie była łatwa? Kiedy
dotarło już do nas co się stało, zaczęłyśmy krążyć po
lotnisku El Prat i szukać opcji. W końcu przed nami długi urlop,
nie wrócimy z Barcelony do Polski, po to żeby wyobrażać sobie
jakby to było fajnie w Ameryce... Niestety co okienko, to kolejna
zła wiadomość. Żadnych lotów w cenie last minute, kolejny
lot Iberią do Buenos za 3000 euro. EURO czaicie. Tu nawet nie było
nad czym się zastanawiać, ale w razie czego poprosiłyśmy Panią
żeby nie anulowała nam lotu powrotnego. Mimo tego, że wszystkie
znaki na niebie mówiły, że to koniec i że tu w Barcelonie kończy
się nasza wyprawa. Widziałam nas już gdzieś w domku w
górach, gdzieś w Bieszczadach może, odizolowane od świata
zewnętrznego, z winem, z kocami, przy kominku. Tonąc z rozpaczy i z
zażenowania we własnym tylko towarzystwie. Dziewczyny na domek w
górach od razu powiedziały stanowcze 'nie', no więc dalej
biegałyśmy od stanowiska jednych linii lotniczych do kolejnych,
pytając o tanie loty, a najlepiej o jakieś połączenia do Buenos
Aires. Koniec końców, w Aeorolineas Argentinas kupiłyśmy bilet za
1200 euro. Czy jakoś tak. Nie chce pamiętać tej kwoty, nie wiem
czy kiedykolwiek za coś tyle zapłaciłam, prawdopodobnie nie. No na
pewno nie za bilet lotniczy w jedną stronę.
Kupno
tego biletu było oczywiście poprzedzone wielogodzinnymi problemami,
miły Pan z okienka już nas dobrze rozpoznawał i na pewno nie
myślał, że jesteśmy normalne. Największym wyzwaniem było
zwiększyć limit kredytu na karcie Klaudii. I co?! Sukces! Wkurwiona
jak nie wiem co, bo tyle zamieszania, no i te emocje i cała ta
sytuacja... Ale ogarnęła! Bilety kupione, lecimy następnego dnia!
W
zasadzie w tym momencie zaczyna nas ta sytuacja lekko śmieszyć.
Lekko, bo lekko, ale zawsze coś. W sumie jak tu nie śmiać się
przez łzy z tego, że z własnej głupoty przegapiłyśmy
wyczekiwany od miesięcy lot do Buenos Aires. Jeśli możemy się z
ludźmi dzielić jakąkolwiek wiedzą o podróżowaniu, to na pewno
należałoby zacząć od tego jak kupić bilety w dwie strony do
Argentyny za 1300zł, po czym stracić cztery razy więcej na bilecie
w jedną stronę. Hehe.
Zostajemy
jeszcze jedną noc w Barcelonie. Jest nam wstyd, czujemy się podle i
nie mamy ochoty na interakcję z innymi ludźmi. Przeżuwamy kanapki
w Montaditos, dziewczynom jest już ewidentnie trochę lepię,
a ja pamiętam że wtedy przeżywam największy kryzys - piję
Sangrie niczym oranżadę i myślę o tej kwocie, której nawet nie
mam na koncie. Pijemy kolejną Sangrię i idziemy na spacer w stronę
portu, gdzie bezsilnie opadamy na ławkę i kontemplujemy tragizm
sytuacji. Kurde, dlaczego zawsze muszę uczyć się na błędach.
Czasem ogromnych, czasem mniejszych, ale zawsze swoich, nigdy na
czyiś. Siedząc w porcie, zawieramy pakt, żeby nie przyznawać się
ludziom do tej całej sytuacji, no bo przecież taki wstyd. Jednak
jak już do nas dociera, że to przecież tylko kasa, a koniec końców
zaraz wylądujemy w Ameryce Południowej... Pakt łamiemy. Chyba ja
byłam pierwsza - naprawdę mam szczerą nadzieję, że ktoś z tego
fakapu wyciągnie coś dla siebie!
Następnego
dnia, tym razem na czas stawiamy się na lotnisku i czeka nas 14
godzin lotu do Buenos Aires. Jaramy się wizją tak długiego lotu i
ekranikiem zamontowanym na fotelu z przodu. No i jeszcze ekscytujemy
się posiłkami, które dostajemy na pokładzie - prawdziwe Grażyny
w podróży.
W
Argentynie lądujemy około 4:00 w nocy i natychmiast kierujemy się
w stronę hostelu. Za busika biorą 200 pesos, jeszcze nie ogarniamy
waluty, więc bierzemy co jest bez większego namysłu. W busie już
trzy osoby ostrzegają nas mówiąc, że w Buenos Aires jest bardzo
niebezpieczne. Niezbyt pozytywny początek... Ciemno cholernie,
kierowca zostawia nas gdzieś przy głównej ulicy, z której mamy
się kierować w boczną - Mexico. Mylimy strony, także już
pierwszej nocy robimy sobie uroczy spacer po mrocznych zakamarkach
Buenos, po 14 godzinach lotu, z ciążącymi plecakami, próbując
nie oglądać się zbytnio na boki, co by oszczędzić sobie widoku
opuszczonych budynków i ruin o tej porze. Koniec końców docieramy
do hostelu, który z całego serca mogłybyśmy każdemu polecić -
Sabatico. Typowo backpackerski, w fajnym, totalnie niehipsterskim
klimacie.
Jestem przeszczęśliwa z możliwości zdjęcia w końcu
plecaka, no i oczywiście z powodu prysznica, ale to nie jest jeszcze
moment, w którym pomyślałam - 'cholera, warto było'. To
jeszcze jest taki moment otłumanienia, niby się cieszysz, ale do
końca nie wierzysz, plus ta niesprzyjająca aura - zimno, mroczno,
deszcz pada... Nie do końca tak to sobie wyobrażałam. Czekamy aż
zrobi się jasno, jemy w hostelu śniadanie i wychodzimy na miasto.
Saszeta z dokumentami i kasą zawieszoną na szyi, aparat w torbie -
dziarsko zmierzamy w kierunku Obelisku (nie rozumiem zbytnio idei
tego monumentu) i ulicy Florida, gdzie najbezpieczniej wymienić
dolary na argentyńskie pesos. W planie na te pierwsze dni w Buenos
Aires mamy również cmentarz Recoleta, gdzie znajdują się groby
argentyńskich ważniaków i Plaza Mayo gdzie w 1810 roku miała
miejsce majowa rewolucja, która doprowadziła do niepodległości
Argentyny. No i jeszcze koniecznie wizyta w jednej z najpiękniejszych
bibliotek świata, mieszczącej się w starym teatrze - El Ateneo.
Kiedy tak chodzimy po mieście, w końcu wyciągam aparat, bo
zaczynam powoli czuć ten klimat. Klik. Na podglądzie widzę czarny
ekran z czerwonym paskiem. Klik. Znowu. Klik. Kurwa.
Od
momentu w którym zepsuł mi się aparat codziennie spodziewam się
jakiejś małej katastrofy. W zasadzie w pewnym momencie podróży to
już mi nawet nie robi - jestem gotowa na wszystko. Byleby nam tylko
paszportów nie ukradli, kasy lepiej też nie bo żadnego
zabezpieczenia na koncie nie mamy.
Mniejsze
i większe problemy spadają na nas początkowo codziennie, ale nie
przejmujemy się nimi zbytnio. O tym co złe szybko się zapomina, za
to o tym co dobre można gadać godzinami. Buenos Aires w tych dniach
nas nie zachwyca. Ogromne miasto, różniące się od europejskich
miast, ale jeśli chodzi o pierwsze wrażenie – nie porywa. Chyba
najbardziej ucieszyła nas wtedy yerba mate, no bo wypić
yerbę a Argentynie to tak jak zjeść pierogi w Polsce.
Szaleństwo. Po paru pierwszych dniach, kupujemy bilety autobusowe na
północ Argentyny, do Puerto Iguazu skąd kierować będziemy
kierować się do Brazylii. Dopiero za 2 tygodnie wrócimy do Buenos
i będziemy miały jeszcze chwilę na dalsze eksplorowanie miasta.
Wypasionym
autokarem, w którym siedzenia w tańszej wersji rozkładają się do
140 stopni, a w droższej, tej ekskluzywnej - do 160 stopni,
docieramy do Puerto Iguazu. Pobyt tutaj to przede wszystkim najgorszy
hostel w jakimkolwiek spałyśmy. Taka melina, że szkoda słów, ale
za to jaka niska cena. Żadne z nas księżniczki w takich sprawach,
ale Klaudia z przerażeniem oznajmia, że choćby dla naszego zdrowia
poszuka jakiegoś innego noclegu w tej okolicy. No a że miejscowość
mała, zbyt dużego wyboru nie było. Zostajemy więc na dwie noce w
tej obskurnej melinie, gdzie znieczulamy się mocnym alkoholem, żeby
jakoś zasnąć. Nie wiadomo czy prysznic lepiej brać, czy nie, bo
istnieje duże ryzyko że po wyjściu z tej łazienki, człowiek jest
brudniejszy niż przed prysznicem. Rano dostajemy porcję suchego
chleba, kawę i obowiązkowo - Dulce de Leche. Te pyszności
spożywamy na tarasie, obserwując palmy i wschodzące słońce, po
czym ruszamy zobaczyć jeden z cudów świata - wodospady Iguazu.
Nie
wiem czy jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane widzieć coś tak
zapierającego dech w piersiach. Hipnotyzujący widok wodospadów,
odgłos przelewającej się wody, spacer po dżungli i bliskość
czegoś tak potężnego jak dzika natura - to ten moment [podróży
na który czekałam. Moment w którym zdałam sobie sprawę z tego,
że to wszystko jest warte każdego trudu naszej podróży. Najlepiej
wspominam tę chwilę, kiedy stoimy w trójkę nad tak zwanym
"Gardłem Diabła", gapimy się w ten ogrom przelewającej
się wody, której bryza leci nam na twarz, Kasia ryczy, a nam z
Klaudią chyba po prostu mowę odjęło. Tak, to ewidentnie były te
momenty nad wodospadami, kiedy już wiedziałam, że podjęłyśmy
najlepszą decyzję z możliwych. Zamiast pożreć się ze złości
na tym lotnisku w Barcelonie, zawzięłyśmy się i zrobiłyśmy
wszystko żeby mimo wszystko kontynuować tę podróż. To wszystko
pozwoliło doceniać nam każdą chwilę tej podróży jeszcze
mocniej. Ah, that was deep.
Kolejnego dnia
przekraczamy argentyńsko-brazylijską granicę i jedziemy lokalnymi
autobusami do Foz de Iguacu, skąd mamy już łatwy dostęp do
wodospadów po stronie brazylijskiej. Zależało nam na tym, żeby
zobaczyć dwie strony, dlatego że wyczytałyśmy że po stronie
argentyńskiej można pospacerować między wodospadami i przyjrzeć
im się z bliska, natomiast z brazylijskiej widać całą panoramę.
Możemy potwierdzić, że będąc tam zdecydowanie warto poświęcić
czas na obydwie strony. Magia, naprawdę! Ani słowa, ani zdjęcia
nie są w stanie tego odzwierciedlić. Oprócz wodospadów, w Foz de
Iguacu upodobałyśmy sobie również jedną knajpkę, taki
brazylijski bar mleczny, w którym proces kupowania żarcia był tak
skomplikowany, że musiałabym go rozpisać w 50 punktach. Temat
jedzenia w takiej podróży to w ogóle ciekawa sprawa. Szczęśliwi
są Ci, którym żeby przetrwać wystarczy baton, albo ciastko
(Klaudia). Nieszczęśliwi są Ci, którzy potrzebują ciepłego
posiłku raz dziennie (ja i Kasia). Nie jest łatwo z tymi posiłkami,
bo nie dość że kosztują, to jeszcze czasem po prostu nie ma kiedy
czegoś porządniejszego zjeść. Pamiętam ten kryzys jedzeniowy,
który nastąpił w Foz - nawet pokłóciłyśmy się lekko z tego
powodu, bo była presja czasu żeby zdążyć na autobus, a ja z
Kasią umierałyśmy z głodu. Na szczęście jemy w biegu i to co
widzicie na zdjęciu poniżej to była najlepsza potrawa świata w
tamtym momencie.
|
'Azja Express' |
To w Foz de
Iguacu zaczęły nas dziwić niektóre fuchy, ale okazało się, że
pan od otwierania drzwi w barze mlecznym, albo siedząca na ulicy
pani 'reklama' to dopiero początek zdziwień. Ciąg dalszy był w
Rio de Janeiro - pan od otwierania bramy przed wejściem do budynku
('Remember,
between 2-3pm that guy has a break, so you might use the key'),
pani od pakowania i inna pani od kasowania w sklepie z pamiątkami,
pani w autobusie od tego, żeby powiedzieć że biletu u niej się
nie kupuje, ale za to w miejscu docelowym go kupimy... I cała masa
takich absurdalnych zajęć. Kojarzycie to
zdjęcie, na którym widać znudzonego ratownika pilnującego
olimpijczyków na Igrzyskach w Rio? Mieli tam też inne dziwne role
jak na przykład rozdawacz prezerwatyw, co by zapewnić Olimpijczykom
bezpieczny seks, czy cały tłum ludzi z narysowanymi na szatach
strzałkami, którzy pełnili funkcję drogowskazów. W każdym razie
teraz już mnie to aż tak nie dziwi, bo w Brazylii na każdym kroku
znajdzie się ktoś wykonujący absurdalny zawód. A tak baj
de łej,
że ten znudzony ratownik siedział na zawodach pływackich nie było
ich kaprysem, tylko jest to uwarunkowane prawem jakie obowiązuje w
Brazylii. Zgodnie z ustawą na każdym publicznym basenie o wymiarach
większych niż 6x6 metrów, w którym pływają ludzie, musi być
obecny ratownik i choć organizatorzy na pewno woleli takich absurdów
uniknąć - najzwyczajniej na świecie nie mieli takiej możliwości.
W hostelu w Foz
de Iguacu zostawiamy nasze duże plecaki i z małym bagażem
podręcznym, w środku nocy, jedziemy na lotnisko. Nie jesteśmy już
takimi optymistkami jeśli chodzi o ten lot, cały czas upominamy się
nawzajem, żeby nie cieszyć się z tego Rio tak szybko, bo to się
jeszcze może źle skończyć. No i było o włos od kolejnego
rozczarowania. Najpierw problem przy self check-inie, potem okazało
się że potrzebna jest karta na którą została zrobiona
rezerwacja, no a karta została na dnie dużego plecaka w hostelu.
Jesteśmy blisko kolejnej rozpaczy, ale na szczęście pomaga nam
jeden przemiły pracownik brazylijskich linii lotniczych i to dzięki
niemu możemy lecieć. Kasia w tych emocjach drze przez przypadek
kartę pokładową, ale dostaje drugą. Na lotnisku odsypiamy.
Lądujemy w Rio!
Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Nie powiem co dzieje się
z Klaudii okularami przeciwsłonecznymi na tym lotnisku, mnie to
bardzo rozśmieszyło, ale nie będę tu wszystkich takich historii
przytaczać, bo po pierwsze miejsca nie starczyłoby, a po drugie -
może Klaudia nie chciałaby, żeby publicznie pisać o tym, że oksy
jej wpadły to toalety (hehehehehehe). Moment lądowania w Rio to
była czysta radość, potem chyba przyszło zmęczenie przez co
miałyśmy spięcia, bo znowu tyle ogarniania przed nami, a nikt nie
miał na to siły. Zazwyczaj kłóciłyśmy się z jakiś
najgłupszych powodów, albo właśnie ze zmęczenia.
Stoi przed nami
kilka autobusów i za cholerę nie wiemy którym dojedziemy do
centrum, a nikt nas nie rozumie, podejmujemy więc decyzję, że
wsiadamy do jednego z nich, mając nadzieję, że gdzieś dojedziemy
i nie będą to obrzeża miasta. W autobusie pomaga nam jeden
chłopak, który wypytał kierowcę gdzie powinnyśmy wysiąść, po
czym wysiada z nami i proponuje dalszą pomoc, nawet pyta o wspólne
zjedzenie czegoś i zwiedzanie. Czujemy się jednak zbyt zmęczone i
totalnie niegotowe na kontynuowanie tej miłej pogawędki, prosimy go
więc tylko o pokazanie nam stacji metra i dalej radzimy sobie same,
choć co chwilę ktoś pyta czy w czymś nie pomóc. Tyle
nasłuchałyśmy się o tym niebezpiecznym Rio, a tu tak sympatyczne
pierwsze wrażenia - młody chłopak oferuje pomoc na stacji metra,
bo wyglądamy na zagubione, a starszy pan pomaga nam kupić bilety,
bo nie możemy się z nikim tutaj dogadać. Już mi się tutaj
podoba, tak niesamowicie otwarci i pomocni ludzie jakimi są
Brazylijczycy czynią ten świat lepszym miejscem.
Dojeżdżamy do
nieco bardziej luksusowej okolicy Rio i z racji tego, że dopiero za
2 godziny możemy odebrać mieszkanie, które wynajmujemy z airbnb,
kierujemy się najpierw na dobre śniadanie. Rozmawiamy ze starszym
panem siedzącym przy stoliku obok i ta scena wydaje mi się wręcz
filmowa. Pan co chwilę z kimś się wita, co świadczy o tym że
jest rozpoznawalny na swojej dzielni, widać też, że dobrze zna się
z właścicielem tej kawiarni, bo rozmawiają jak starzy dobrzy
przyjaciele. Ten starszy pan pewnie codziennie przychodzi tu na kawę,
papierosa i poranną prasówkę. Za rogiem jest plaża Copacabana i
już stąd słyszymy fale. Chce mi się płakać ze szczęścia na
widok oceanu. Rozkładamy pareo i biegniemy do wody. To jest jedna z
tych chwil dla których się żyje. Strasznie lubię nas z tego
zdjęcia poniżej, bo choć jesteśmy zmęczone po podróży,
nieumyte i saute to uważam, że wyglądamy na nim hiper
pięknie - tak cholernie szczęśliwie.
Czekałyśmy na
tę chwilę relaksu jaki spotyka nas w Rio de Janeiro. Mieszkamy 5
minut od Copacabany, mamy mieszkanie, swoją łazienkę i w końcu
pralkę. Spotkały nas tu luksusy i to za tak niską cenę! W Rio
zdecydowanie mniej czasu poświęcamy na szalone zwiedzanie miasta,
staramy się je jednak poznać na swój sposób. Z atrakcji
turystycznych wjeżdżamy na Głowę Cukru, skąd rozciąga się
przepiękny widok na całe Rio. To akurat trzeba zobaczyć będąc w
miejscu, które jest jednym z najpiękniej położonych miast na
świecie. Odpuszczamy wjazd pod pomnik Chrystusa i choć to trochę
tak jakby będąc w Paryżu, pominąć wejście na wieżę Eiffla,
wcale się tym nie przejmujemy. Duuuużo jednak chodzimy, zapuszczamy
się w nieco mniej turystyczne rejony miasta i czujemy, że jesteśmy
w kraju skrajności i ogromnych nierówności majątkowych. Oprócz
długich spacerów, leżenia na plaży, kąpania się w oceanie i
picia hektolitrów Capirinhas, w Rio de Janeiro udaje mi się
też surfować - nigdy nawet nie marzyłam o surfingu w Brazylii!!!
Jest nam niesamowicie dobrze tutaj. W końcu odpoczywamy,
zatrzymujemy się gdzieś na dłuższą chwilę, znajdujemy czas na
to, żeby po prostu nacieszyć się tą podróżą.
Któregoś
wieczoru, kiedy siedzimy na Copacabanie pijąc whisky z colą,
dosiadają się do nas trzej chłopcy. Nie do końca wiemy czego od
nas chcą, ale siadają i widać, że mają zamiar zostać z nami
dłuższą chwilę. Mówią do nas po portugalsku, my odpowiadamy po
angielsku, Klaudia używa paru słów po hiszpańsku i jakoś się
dogadujemy. Mają 16-18 lat, wychwalają działanie marihuany,
śpiewają brazylijskie piosenki z karnawału, jeden wyznaje miłość
Klaudii, a my z Kasią nie możemy przestać się śmiać. Sytuacja
jest nieco dziwna, ale rozmawiamy, każdy po swojemu, jak starzy
znajomi. Potem do nas dociera, że żaden z nich nie ma butów, są
wychudzeni i jeden z nich jest ewidentnie pod wpływem czegoś
mocniejszego niż marihuana. To spotkanie z chłopcami ze slumsów to
jedno z najbardziej poruszających przeżyć w tej podróży. Wracamy
do mieszkania i nie mogę zasnąć, bo myślę o tych chłopakach i o
ich rzeczywistości, która jest tak bardzo odmienna od tej, w której
my żyjemy. O tym jakie to niesprawiedliwe, że są tacy co mają
willę z basenem i sryliardy na koncie, i są dzieci których rodzice
nie mają ani na jedzenie, ani na buty. Czytamy o tym, oglądamy
wiadomości, zewsząd docierają do nas informacje o tym innym
świecie, ale dopóki tego nie zobaczymy na własne oczy, to
traktujemy to jako coś bardzo odległego, nie dotyczącego ani nas,
ani naszych najbliższych. A jakby nie było, wszyscy dzielimy tę
samą planetę - żyjemy na niej nie umiejąc zadbać o siebie
nawzajem. Świata nie zbawimy, ale gdyby tak z większą
wyrozumiałością spojrzeć na drugiego człowieka...
To jest temat,
który strasznie mnie boli i o którym mogłabym napisać bardzo
wiele, ale wracając do podróży... Kończymy pobyt w Rio de Janeiro
spłukane z brazylijskich reali do tego stopnia, że nie mamy na piwo
ostatniego wieczoru. Czas wracać na jedną noc do Foz de Iguacu,
gdzie czekają na nas plecaki, a potem przekroczyć granicę
brazylijsko-argentyńską, żeby móc przerzucić się na wydawanie
argentyńskich pesos, które jeszcze nam zostały. Przekroczenie
granicy znowu wiąże się z długim oczekiwaniem na jakikolwiek
środek transportu, który pozwoli nam dostać się do Puerto Iguazu
skąd mamy autobus do Buenos Aires. W Puerto mam fizyczny zjazd. Mam
wszystkiego dosyć, czuję się okropnie, jest obrzydliwie duszno,
zasypiam na dworcowej ławce, nie martwiąc się nawet deszczem,
który w końcu spadł. Dziewczyny w tym czasie idą na spacer po
miejscowości i kupują Yerbę, ale nawet nie mam siły im
zazdrościć.W autokarze przez 17 godzin śpię jak zabita na jednym
z tych zajebiście wygodnych foteli rozkładających się do uwaga,
uwaga - 160 stopni! Kupiłyśmy lepsze miejsca, bo były akurat w
promocji więc czujemy się jak królowe. Pan stewardes ubrany w
profesjonalny fartuszek roznosi posiłki, rozlewa winko, pepsi,
mirindę, kawę, herbatę, sok... Czego tylko dusza zapragnie. W
środku nocy zaś, jacyś inni panowie wbijają w trakcie postoju na
szybkie zamiatanie korytarza, sprzątnięcie kibla i rozdanie
pasażerom śpiącym na fotelach 160 stopni, śmierdzących poduszek
i kocyków (wielokrotnego rozdania) z logo firmy. Jest coś uroczego
w tej argentyńskiej prowizorce. Nasuwa mi się tutaj metafora
odnośnie tego co nas w tej podróży spotyka - ludzie tutaj nie mają
zbyt wiele, ale bardzo dużo dają od siebie. Chcą żeby każdemu
było jak najlepiej i chętnie dzielą się tym co mają.
Po tej podróży
autokarem czuję się jak nowonarodzona. W przeciwieństwie do
dziewczyn, które w ogóle nie mogły zasnąć. Wracamy do tego
samego hostelu, w którym byłyśmy wcześniej - Sabatico. Przez nami
parę ostatnich dni podróży i korzystamy jak możemy. Zostały nam
te ciekawsze rzeczy do zrobienia w Buenos - przede wszystkim kolorowa
La Boca i ku mojej ogromnej uciesze - uliczne tango. Nie mogę się
nacieszyć tym tangiem tańczonym na ulicach przez wszystkie
pokolenia. Tyle w tym prawdy, namiętności, pasji, że robi mi się
nieco smutno na wspomnienie mojej wieloletniej przygody z tańcem.
Tyle lat trenowania, tyle lat przebywania w sztucznym, nadmuchanym
świecie drogich sukienek, dżetów Swarovskiego i wypchanych
biustów, dopiero w Buenos Aires widzę czym jest prawdziwy taniec i
mocno mnie to uderza.
Jednego wieczoru
siedząc na Plaza Dorrego w artystycznej dzielnicy San Telmo,
obserwując milonga, wypijamy za dużo wina co kończy się
moim okropnym stanem następnego dnia, kiedy płyniemy akurat
statkiem do Urugwaju. Kac morderca zawsze musi się pojawić w
najmniej odpowiednich okolicznościach. Połowę tej jednodniowej
wycieczki do Colonii umieram. Jestem jak zjawa, nawet nie jestem w
stanie się odezwać, bo mam ochotę zwymiotować. Do tej pory nie
wiem jak udało mi się przeżyć podróż tym statkiem. Odpuszczamy
intensywne zwiedzanie tego urokliwego miasteczka, kładziemy się za
to pod palmami i z takim widokiem jak poniżej leżymy. Nie wiem ile
godzin tak przeleżałyśmy, ale w sumie to jedyne co robiłyśmy w
Colonii. Tak zapamiętam tę wycieczkę:
Nie opisuję
dokładnie ostatnich dni w Buenos Aires, choć tym razem to miasto
zaczyna nas pochłaniać i wcale nie chce nam się go opuszczać. W
ogóle nie chce nam się kończyć tej podróży. Z jednej strony
cieszymy się na luksusy czekające nas w domu, czyli ciepły
prysznic, łóżko, czy na możliwość ugotowania obiadu, ale w
gruncie rzeczy wiemy, że zaraz mocno zatęsknimy za tym intensywnym
życiem w drodze. Za każdym z tych wyzwań, którym musiałyśmy
sprostać podczas ostatnich tygodni, za poczuciem beztroski, za
radością z najmniejszych rzeczy, za rozmową z drugim
człowiekiem... Za szczęściem w wymiarze, którego nie jesteśmy w
stanie doświadczyć będąc w domu.
Ta podróż to
cała masa najpiękniejszych momentów jakich w życiu doświadczyłam
i cieszę się, że mogłam tego wszystkiego doświadczyć w
towarzystwie tych dwóch dam, z którymi przypadkowo zaprzyjaźniłyśmy
się 5 lat temu. Poczucie bycia w tym wszystkim razem i pewność, że
w każdej sytuacji możemy na siebie liczyć jest czymś absolutnie
najsuperowszym. Takie towarzystwo w życiu, i w podróży to
prawdziwy skarb!
Nasza pierwsza
tak odległa dziewczyńska podróż za nami, ale to dopiero początek
- tyle jeszcze świata przed nami...