sobota, 15 października 2016

Lizbona {4}

Z dwa, może trzy tygodnie temu byłam w trakcie pisania zupełnie innego tekstu. Była w nim tęcza i fajerwerki. Nie został opublikowany, bo go nie dokończyłam. Wtedy myślałam o tym, żeby zostać tu dłużej, żeby przedłużyć tajm of maj lajf. Teraz na szczęście wiem, że to było chwilowe zatracenie. Znowu wracam do tego co napisałam w sierpniu wyjeżdżając i dalej jestem pewna swojego miejsca na ziemi. Wyjazdy wyjazdami, cała masa pięknych wspomnień i przeżyć, ale to nie może trwać wiecznie. Odrywanie się od codzienności jest cudownym uczuciem, ale tylko wtedy kiedy wiesz, że masz do czego wracać. Nie można tak po prostu zostawić wszystkiego, wyjechać i liczyć, że będzie się szczęśliwym człowiekiem. Przecież to byłoby zbyt proste. Prędzej czy później zacznie nam czegoś brakować.

Mówi się, że czasem jeden dzień w obcym kraju daje więcej niż rok w domu. To jedno z wielu powiedzonek ludzi, którzy muszą dowartościowywać się tym, że są tacy internaszynal. Mimo wszystko, ciężko się z tym nie zgodzić. Sama myślę, że te cztery dłuższe pobyty za granicą dużo we mnie zmieniły i gdyby nie one, pewnie byłabym zamknięta w sobie, nieśmiała i zdecydowanie bardziej aspołeczna. Na wyjazdach, w międzynarodowym środowisku, z dala od wszystkiego co znane, chcąc nie chcąc walczysz ze swoimi słabościami i wygrywasz, bo nie masz innej opcji.

Tylko, że... Czasami brak sił na tę walkę. Ostatnio dopadł mnie ten nastrój, wróciłam po pracy do domu, rzuciłam się na łóżko, zamknęłam oczy i miałam ochotę na chwilę zniknąć. Przyszło zmęczenie natłokiem wrażeń, przeżyć, nowych ludzi wokół. Gdybym mogła teleportować się teraz do domu, to pewnie bym to zrobiła. Rozmawiałam przez telefon z Babcią, opowiadała co czeka na mnie w piwnicy - trzy słoiki pigwy, przetwory z jeżyn, kurki... Mówi co mi ugotuje jak wrócę, zapewniam, że zjem wszystko i nie mogę się doczekać. Zachwyca się promieniami słońca w samochodzie i uprzątniętym nagrobkiem Dziadka. Słyszę, że jest dobrze, że ma zrobione zakupy, że mogę być spokojna. W takich chwilach tak bardzo mi brakuje tych wszystkich małych rzeczy, mojej polskiej codzienności. Mam ogromne szczęście, że mam tam wokół siebie osoby, które nauczyły mnie latać, pilnując jednocześnie żebym nie odleciała za daleko. Przypominają, że życie to nie zawsze bajka, i o ile głowa w chmurach jest okej, to stopy zawsze powinny być na ziemi.

Poczucie przytłoczenia przychodzi nagle, często w najmniej oczekiwanym momencie. Taplasz się w szczęściu, w tych wszystkich pięknych widokach, w całej tonie nowych przeżyć i doświadczeń, w tym poczuciu zajebistości, bo czujesz że żyjesz... I nagle toniesz. Za dużo wszystkiego. Z każdej strony nowość, jakieś wyzwanie, coś czego się boisz, ale przecież musisz iść do przodu, bo już wiesz, że w obcym kraju, najgorsze co można zrobić to ugrząźć.

Na każdym kroku staram się przełamywać, w końcu chcę czerpać z wyjazdu garściami. Przez długi czas dobrze mi szło, może aż za dobrze, bo przyszedł kryzys. I absolutnie nie jest to kwestia tego, że czegoś nie doceniam. Po prostu taka jest już natura człowieka - czasami czuje za dużo, wszystko wokół go przerasta, czasem własne szczęście.

We are humans, we all break sometimes.










(Na zdjęciach przepiękna, tajemnicza Sintra)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz