sobota, 25 stycznia 2014

horror minionej nocy

Przed 5tą obudził nas krzyk Turczynki z pokoju naprzeciwko. Potem rozległo się nagłe pukanie do drzwi z rozpaczliwym "I'M DYINGGGGGGGG, HELP ME PLEASEEEEE!". Natychmiast wybiegłyśmy z łóżek i zobaczyłyśmy naszą koleżankę, w opłakanym stanie. Rozgorączkowana, zalana potem i łzami, na wpół skulona, nieustannie krzyczała, że umiera i musi jechać do szpitala. Ciężko było ustalić, gdzie leży problem, bo nie dało się z nią rozmawiać. Muszę przyznać, że byłam totalnie przerażona, w kółko powtarzałam sobie w głowie "weź się ogarnij!", żeby zachować chociaż zewnętrzny spokój. Pierwsze co- dzwonimy do właścicieli naszej organizacji. Nie odbierają. Dzwonimy do skutku. W końcu udało się. Udało nam się też zlokalizować co ją boli i teraz czas na całą akcję związaną z wezwaniem karetki w Grecji. Zajęło mi to 25 minut. Po wykręceniu numeru, odezwał się ktoś komu mogłam przedstawić sytuację. Nagle połączenie przerwano. Drugi raz. Chyba jest okej. Powiedziałam co się stało raz jeszcze. Podałam też adres i poproszono mnie, żebym poczekała chwilę przy telefonie. CHWILĘ. W słuchawce grała TA piosenka. Naprawdę lubiłam ten utwór, zawsze dobrze mi się kojarzył, ale teraz, nie dość że w takim momencie mam najmniejszą ochotę słyszeć wesołe "I'm yours" Jasona Mraza, to jeszcze leci to przez kolejne ponad 20 minut mojego czekania. Głos automatycznej sekretarki nie pozwala mi jednak odłożyć słuchawki, każą czekać. Ile, i na co?! Całe szczęście, byłyśmy dwie i  Maddy mogła wtedy być przy roztrzęsionej Dili. Po kilkunastu minutach (o dziwo!) przyjeżdżają do nas koordynatorzy. Wyraźnie wkurwieni, że musieli ruszyć tyłki o 5tej rano. Za dużo nie pomogli, upewnili się jednak, że karetka z Koryntu jest już w drodze. Czyli jednak udało mi się ją wezwać. Turczynka ciągle krzyczała. Przez sekundę pomyślałam, że może odwala tu jakąś niezłą szopkę, ale w sumie przecież nie mogłam wiedzieć co ona czuje. Poza tym to nie był najlepszy czas na przejawy mojego braku sympatii do niej. Przez kolejne minuty oczekiwania , staraliśmy się uzyskać jak najwięcej informacji, bo przestała krzyczeć na tę chwilę. Zaraz potem do domu wbiegł starszy pan (bardzo starszy) ratownik. Do karetki wsiadła też Maddy, przytuliłam ją i powtórzyłam to co już jej kiedyś powiedziałam- jest najlepszym człowiekiem jakiego można spotkać. Nasze szefostwo postanowiło nie jechać i wyraźnie odetchnęli z ulgą, bo rzecz jasna nie po drodze im do korynckiego szpitala... oburzyłam się, bo akurat oni byliby tam bardzo potrzebni, choćby dla pełnienia funkcji tłumacza (jak to się ostatnio okazało, bardzo potrzebną w greckim szpitalu). Ale ciepłe łóżko przecież ważniejsze.

Zostałam w domu sama i wcale mi z tym dobrze nie jest. Przed chwilą zeszłam na dół do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę i czułam się jak mała dziewczynka w nawiedzonym domu. W tym momencie najchętniej teleportowałabym się do Gdyni... spałabym teraz w najlepsze po imprezie urodzinowej Martyny.
Mam to nieszczęście być przy każdej tego typu akcji tutaj i mam szczerą nadzieję, że to już ostatni raz...

 Jest zimno, ciemno i deszczowo. Nie lubię Xylokastro w takim wydaniu. Mimo wszystko, dobrze, że już jest rano- 2 odcinki "Friendsów" i biegnę na balet.