wtorek, 14 lipca 2015

Lost & found

Równo za dwa miesiące rozpocznę kolejną przygodę- tym razem padło na Włochy. Dosłownie padło, bo byłam w 99% pewna, że będzie to Portugalia, ale stety, niestety- ten jeden procent niepewności wygrał. Mówią, że jak się czegoś bardzo chce to w jakiś magiczny sposób przyciągasz to do siebie. W moim przypadku nie zadziałało. Tak bardzo chciałam tej Lizbony, że jak dostałam maila, w którym nie było mnie na liście szczęściarzy, płakałam przez kolejne trzy noce.

2 lata temu sądziłam, że Erasmus to jedna z tych rzeczy, które są tak niesamowite, że mogą się wydarzyć tylko raz w życiu. Takie time of your life. Pół roku temu, powoli zaczęłam zmieniać zdanie, ale zarzekałam się, że jeśli już wyjadę na Erasmusa po raz drugi, to tylko i wyłącznie do Portugalii. Koniec końców, nie dostałam się do Portugalii i jadę do Włoch. Decyzję o rocznym wyjeździe podjęłam w minutę. Można pomyśleć, że to po prostu część dalsza mojego uciekania od dorosłości. Co więcej, przez ostatnie kilka lat byłam święcie przekonana, że moim przepisem na szczęście jest życie w drodze. Wieczna beztroska i martwienie się tylko czymś bardzo tymczasowym. Jednak gdzieś w środku, bałam się tego, że naprawdę zatrzymam się na poziomie emocjonalnym yolo 16-latki. Że nigdy nie uda mi się zbudować czegoś trwałego, bo całkowicie odrzucałam wizję jakiejkolwiek stabilizacji. I jeszcze ta presja ze strony społeczeństwa- ktoś rozkminia wspólne mieszkanie, ktoś dostaje umowę o pracę, ktoś buduje dom, ktoś myśli o ślubie, ktoś wspomina o instynkcie macierzyńskim... A ja? Nawet o studiach nie chciało mi się myśleć, a co dopiero o takich rzeczach jak ścieżka kariery czy poważne związki. Czułam, że nie pasuję, a skoro nie pasuję to uciekam. Myślę, że przez ostatnie 1,5 roku byłam strasznie zagubionym człowiekiem- bez konkretnego celu i bez sprecyzowanych planów. To wszystko było niesamowicie męczące, z resztą wszyscy znamy to uczucie, kiedy wiemy, że coś jest nie tak, ale nie wiemy co z tym zrobić. Widziałam siebie jako taką rozmemłaną meduzę. A uwierzcie mi na słowo- słaba partia z takiej meduzy :D
Nie było żadnych fajerwerków, ani żarówki wyskakującej z głowy, ani nawet konkretnej sytuacji... Po prostu któregoś dnia stwierdziłam, że nie chcę żeby moje życie polegało na uciekaniu. Dotarło do mnie, że jak miałam 10 lat, szczęściem był nowy miś, albo wycieczka do Mc Donalda. Jak miałam 20 lat- spontaniczne przygody i najdziwniejsze pomysły. A co za jakieś 5-10 lat? Z biegiem czasu percepcja szczęścia ewoluuje, a konsekwencją naszych doświadczeń, widzenia siebie i świata jest zmiana systemu wartości. Jasne, że dalej chciałabym mieć życie pełne podróży, mocnych wrażeń i pięknych widoków, ale przede wszystkim...Chciałabym budować szczęśliwy dom. Chciałabym mieć super rodzinę. Chciałabym być dla kogoś dobrą partnerką i fajną mamą. Banalne, nie? Ale zajęło mi 24 lata, żeby dojść do takich wniosków!

Wydaje mi się, że możemy być nieco egoistyczni i skupieni na sobie mając dwadzieścia parę lat, bo najpierw musimy być szczęśliwi sami ze sobą, żeby potem móc i umieć się tym szczęściem dzielić. Ale jak już poczujemy co to znaczy czerpać z życia pełnymi garściami, kiedy wykorzystamy wszelkie możliwości i spróbujemy najróżniejszych rzeczy... Wtedy ten  cytat z "Into the wild" staje się najbardziej prawdziwy na świecie- "Happiness is only real, when shared"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz