niedziela, 31 stycznia 2016

Zapiski z Eurotripa 2/2: Monachium, Lizbona, Porto, Mediolan

Jeszcze tydzień temu byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, gapiąc się w ocean i obserwując surferów.
Jeszcze 3 dni temu leciałam piąty raz w tym miesiącu samolotem...

***

Po weekendzie w Rzymie i paru dniach spędzonych we Florencji (o których pisałam we wcześniejszym poście), przyszedł czas na dalszą część podróży. Prawda jest taka, że nic nie wyszło tak jak to sobie wyobrażałam w momencie, kiedy w listopadzie kupowałam te wszystkie bilety. Kiedy na trzy dni przed pierwszym lotem, po opłaceniu pokoju we Florencji, sprawdziłam stan konta, myślałam że się rozpłaczę. Odłożyłam sobie na tę podróż pieniądze, które zarobiłam w wakacje na plaży, chcąc w pełni cieszyć się tym czasem, a nie oszczędzać na każdym kroku- niestety to, że będę mogła te oszczędności w całości przeznaczyć na podróż to była jakaś utopijna wizja. Chyba jeszcze nigdy w życiu tyle się nie naliczyłam co w ciągu kolejnych dwóch dni :P W sobotę mieliśmy lot z Pizy do Frankfurtu, a w piątek wieczorem jeszcze nie wiedziałam co ze sobą zrobić- zrezygnować i zostać we Florencji, mając pewność że w lutym będę miała na czynsz, czy ruszyć w drogę, oszczędzać jak tylko się da i najwyżej martwić się później. Rozum vs. serce 0:1.

Żeby zamknąć się w kwocie, którą mogłam przeznaczyć na podróż, musiałam zrezygnować z Francji i z Luksemburga. Ostatecznie, plan mojej wycieczki prezentował się następująco: Florencja -> Piza -> jeden wieczór we Frankfurcie -> Monachium -> znowu Frankfurt -> Lizbona -> Porto -> Mediolan -> Florencja.
We Frankfurcie, po wzięciu prysznica i zjedzeniu darmowej pasty w hostelu (miałam już opłacony jeden nocleg, fail), pojechałam do M. do Monachium. Logistycznie to był pewnie najgorszy pomysł na świecie, ale bilety na megabusa kosztowały 3 funty + tak się na to spotkanie cieszyłam, że te dwa noclegi w autokarze nie miały żadnego znaczenia. Przyjaźń na odległość naprawdę potrafi być fajna!



Nie będę się szczególnie rozpisywać o poszczególnych etapach podróży, bo to że ja się świetnie bawiłam, to nie znaczy, że Wam się będzie o tym dobrze czytało ;) W każdym razie, Monachium będzie mi się kojarzyło z domowym ciepłem, z winem, z niekończącymi się rozmowami i z sytuacyjnymi żarcikami w stylu "wifi to go". I może jeszcze ze zgubieniem się w wiosce olimpijskiej, którą bardzo chciałam zobaczyć. Spędziłam u Martyny 3 dni i tak zdążyłam się zadomowić w jej małym, przytulnym pokoiku, że wcale nie chciało mi się ruszać dalej (a raczej cofać się 7 godzin do Frankfurtu, płacić po raz kolejny 15 euro za transport na lotnisko i dopiero wtedy ruszać dalej). Kolejną destynacją była Lizbona.
W Lizbonie spędziłam rok temu, jedną szaloną noc i wtedy zdążyłam jedynie stwierdzić, że koniecznie muszę wrócić. Tym razem, mogłam cieszyć się tym miastem trochę dłużej i powiedzieć, że jestem Lizboną oczarowana to mało. Moim postanowieniem na 2016 jest znaleźć jakiś staż/praktyki, żeby znowu tam wrócić, tym razem na co najmniej 3 miesiące. Strasznie cieszy mnie fakt, że będąc w Lizbonie, udało mi się spotkać ze znajomymi z poprzedniego Erasmusa. Nie mogliśmy uwierzyć, że minęły już 3 lata, tyle się w naszych życiach pozmieniało... Fajnie było usiąść z nimi przy piwie i powspominać najlepsze czasy, spędzone w razem w Holandii. No i standardowo: oni pracują już w korpo, a ja jestem na drugim Erasmusie. YOLO. 
Jeśli ktoś ma w planie odwiedzić Lizbonę, to nie polecałabym na siłę zaliczać turystycznych atrakcji. Zdecydowanie lepiej odkrywać ją, włócząc się po mieście "na spokojnie". Warto pobłądzić po wąskich uliczkach Alfamy, iść na piwo na pink street (lizbońska imprezownia w dzielnicy Bairro Alto), skosztować pastel de Belem w słynnym Casa Pasteis de Belem, odwiedzić punkty widokowe (miradouro), poczilować nad rzeką Tejo (a najlepiej załapać się na zachód słońca w tym miejscu)... I po prostu chłonąć Lizbonę, nigdzie się nie spiesząc.










Desvio = "odchylenie"

Pink Street




Paste de nata, nieeeeebo w gębie!



Jak ktoś by miał trochę więcej czasu, to baaaaaaaaardzo polecam wycieczkę do raju, czyli na plażę Guincho w Cascais (dojazd pociągiem z dworca Cais do Sodre do Cascais- 2,25 euro w jedną stronę, ok. 40 minut + autobus 415 z Cascais na samą plażę- koszt biletu to 3,50 euro w jedną stronę, 20 minut). Praia de Guincho to dzika plaża, którą otacza skaliste wybrzeże i wydmy, które przemieszczają się pod wpływem wiatru. Panują tam doskonałe warunki dla surferów, a miłośnicy Jamesa Bonda, mogą kojarzyć tę plażę ze sceny, w której agent ratuje Contessa Teresa de Vicenzo z fal Oceanu ("James Bond: W służbie jej królewskiej mości"). 








Następnym przystankiem, było Porto, czyli drugie pod względem wielkości miasto w Portugalii. Zdecydowanie bardziej lubię Lizbonę, aczkolwiek Porto uwielbiam wieczorami- uważam, że w ciemności to miasto bardzo zyskuje :P W Porto warto odwiedzić główną stację Sao Bento, księgarnię Lello, która została wybrana przez angielski "Guardian", za trzecią najpiękniejszą księgarnię na świecie, dzielnicę wąskich uliczek pod mostem Ponte Louis I, które są wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO od 1996 roku, jako część kompleksu Starego Miasta ("dzielnica nędzy"), Vila Nova de Gaia, gdzie znajdują się winiarnie Porto, dzielnicę Ribeira położoną przy brzegu rzeki Duaro, katedrę Se do Porto, która jest jednym z najstarszych zabytków miasta i jednym z najważniejszych zabytków romańskich w Portugalii i uwaga, uwaga... Mc Donald, który znajduje się w zabytkowej kamienicy przy Avenida dos Aliados w samym centrum miasta. Pomieszczenie jest pełne żyrandoli, witraży i prezentuje się pięknie... A to tylko Mc Donald :D





Katedra Se, Porto

Stacja Sao Bento


"Dzielnica nędzy"


Ribeira

Ponte Louis I i widok na Vila Nova di Gaia

Zdecydowanie brzydszą od dzikiej Guincho, ale nadal położoną nad oceanem plażą w Porto jest Matosinhos, gdzie można znaleźć wiele szkółek surfingowych i nadmorskich restauracji. Będąc tam rok temu, pierwszy raz w życiu zobaczyłam ocean i byłam tym faktem głęboko wzruszona, ale teraz po wycieczce do Cascais, plaża w Porto nie robi na mnie większego wrażenia. Mimo wszystko, warto się tam wybrać, żeby pospacerować brzegiem oceanu i poobserwować surferów, czy też grających w karty starszych ludzi. 






Co do Porto, muszę jeszcze napisać o creepy hostelu! Spałam w naprawdę wielu dziwnych miejscach, ale chyba nawet nocleg w Atenach, w najgorszej dzielnicy Omonia, nie był tak straszny jak hostel w Porto, gdzie o północy na recepcji zastaliśmy starszego Pana, który wyglądał jak postać z Rodziny Adamsów i nie dało się z nim dogadać, bo mówił tylko po portugalsku. Jak zobaczyłam pokój, to od razu pomyślałam, że będę wychodzić rano, wracać późnym wieczorem, żeby tylko iść spać i nie przebywać w tym upiornym miejscu dłużej, niż tyle ile trzeba :P I nie chodzi o warunki, które biorąc pod uwagę cenę, nie były najgorsze, ale ta atmosfera jak w horrorze klasy B... Z drugiej strony 8 euro za noc + spoko lokalizacja, a co najważniejsze dalej żyję i mam się dobrze... Więc mimo wszystko to był chyba dobry wybór.

Ostatnim przystankiem i całe szczęście najkrótszym, był Mediolan, który będzie mi się kojarzył z masą obrzydliwych gołębi i z ludźmi, którzy zanim wyjdą, spędzają pewnie długie godziny rozkminiając swój outfit. W Mediolanie było mi najzwyczajniej w świecie smutno. Nie dość, że styczniowe życie on the road dobiegło końca, to jeszcze znowu wróciłam na włoską ziemię, która ewidentnie nie jest mi pisana. Co więcej, wiedziałam że czeka mnie teraz ciężki czas we Florencji, kiedy muszę zamknąć tu wszystkie sprawy, zdać dwa egzaminy i wrócić do Polski. Mój pobyt we Włoszech skończy się szybciej niż przewidywałam. Może to i dobrze?


Co do samej podróży- nie wiem ile jeszcze mam takich miesięcy przed sobą, kiedy mogę wszystko zostawić za sobą i ruszyć w drogę, niczym się nie martwiąc. Znacie ten level szczęścia, którego sami nie ogarniacie, kiedy wydaje wam się, że fruwacie 30 cm ponad chodnikami? Ja taki level osiągam między innymi na widok oceanu i innych miejsc, w których można poczuć potęgę natury, przestrzeń i wolność. Podczas ostatnich trzech tygodni, zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli jest coś, czego jestem w życiu pewna, to tego że nie ma sensu odkładać na później rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy szczęśliwi.
Tego później może nie być.
Monika Coelho

PSKOSZTORYS (bilety+noclegi)

BILETY: 
lot Warszawa- Rzym (ok. 25 euro)
megabus Rzym- Florencja (5 euro)
bus Terravision Florencja- Piza (ok. 4 euro)
lot Piza- Frankfurt (15 euro)
megabus Frankfurt- Monachium- Frankfurt (ok.10 euro)
lot Frankfurt- Lizbona (25euro)
lot Lizbona- Porto (9 euro)
lot Porto-Mediolan (23 euro)
megabus Mediolan- Florencja (5 euro)

Razem: ok. 121 euro*. To ładnie brzmi jeśli chodzi o cenę za 5 biletów lotniczych, ale jak zawsze musi być ta pieprzona gwiazdka i stąd moja złota rada :D Zanim kupi się tanie bilety lotnicze, zawsze warto sprawdzić ile kosztuje transport z lotniska do centrum miasta. Okazało się, że dojazd z lotniska Hahn do Frankfurtu, kosztuje 15 euro w jedną stronę i nie ma innego sposobu na dotarcie do centrum... Myślę, że gdybym wiedziała o tym wcześniej, zastanawiałabym się nad inną opcją, byleby ominąć to lotnisko. Kolejną sprawą jest to, że nie warto planować wszystkiego zbyt szybko (np. noclegi, bilety autokarowe), bo tak jak to było w moim przypadku- plany lubią się zmieniać i przez zmianę planu podróży w ostatnim momencie, straciłam około 30 euro. Nadal uważam, że było warto, ale następnym razem nie popełnię już takiego błędu ;)
*+30 euro (Hahn-Frankfurt-Hahn)

NOCLEGI:
Rzym:
7 euro (city tax + depozyt 21 euro/3os : Pani była pewna, że zapłaciliśmy za te noclegi wcześniej i mimo tego, że powiedzieliśmy, że coś musiało jej się pomylić, bo nie ściągnęło nam tej kwoty z karty, ona była przekonana, że rezerwacja była już opłacona. Chcieliśmy dobrze, ale recepcjonistka była wyjątkowo nieogarnięta...

Lizbona:
40 euro (10 euro za noc)

Porto:
24 euro (8 euro za noc)

Razem: 71 euro

Bilety + noclegi (Rzym, Lizbona, Porto) razem: ok. 222 euro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz