czwartek, 11 sierpnia 2016

Coming soon

***

Ja nie wiem kiedy to minęło i jak to się wszystko stało, a w zasadzie udało , ale za tydzień o tej porze będę już w Lizbonie. Przed chwilą przeczytałam to co napisałam tutaj w styczniu: 

"(...) powiedzieć, że jestem Lizboną oczarowana to mało. Moim postanowieniem na 2016 jest znaleźć jakiś staż/praktyki, żeby znowu tam wrócić, tym razem na co najmniej 3 miesiące." 

Czy ja żyję teraz swoim życiem? Przecież za każdym razem lądowałam wszędzie, tylko nie tam gdzie chciałam. Plan A do tej pory nigdy nie działał, za to zawsze byłam otwarta na plany Ż i Ź, czyli te najbardziej z dupy. W nich też było coś ekscytującego: zmiana/poznawanie/odkrywanie. A koniec końców i tak te miejsca choć nie były celem samym w sobie, prowadziły do tego planu A, który tak naprawdę realizowałam za każdym razem, tylko że zazwyczaj z rocznym opóźnieniem. No cóż, niektórzy muszą poczekać trochę dłużej. Aż tu nagle przychodzi 2016, kiedy jasno formułuję cel, a co więcej gadam o nim wszystkim na około, wiedząc że musi się udać i że tym razem nie odpuszczę. I cholera, nagle coś mi się w życiu udaje od razu. Nie przywykłam do tej sytuacji.

Póki co trwają przygotowania do wyjazdu. Parę dni temu przyszedł grant z uczelni, dlatego też mały szoping był wskazany. Kupiłam bilet lotniczy do raju, czyli na Maderę. Po dwóch piwach, nocną porą, jak tylko zobaczyłam, że na moje konto wpłynęły dodatkowe środki, po wybraniu lotów, bez większego zastanowienia kliknęłam "zapłać". Póki jest kasa, trzeba inwestować w bilety. Taka jest zasada tych wszystkich Erasmusów, internshipów, wolontariatów, itepe, itede. Niestety standardowy szoping też musiał mieć miejsce i z moim super planem oszczędnościowym wybrałam się do Rossmanna. Myślę, że tego dnia wygrałabym konkurs na najbardziej zdziwionego klienta, choć oczywiście przy kasie zachowałam kamienną twarz, bo choćby wyszło 1000 zł, udawałabym że wcale mnie to nie rusza. Morał z tego taki, że pieniądze wydane na bilety lotnicze absolutnie nie bolą, natomiast suma wydana w drogerii- bardzo. Kolejne takie zakupy za rok. Albo za 2 lata, o. Śmieszna sprawa stała się u dentysty (swoją drogą, u niego też zostawiłam w ostatnim czasie miliony monet), kiedy nieco przeinaczając fakty, powiedziałam pani dentystce (po fascynującej przemowie na temat używania szczoteczki do zębów), że wyjeżdżam za 2 dni, więc nie mam kiedy stawić się na kolejną wizytę (tak naprawdę miałam dość). Pani zasugerowała, że może mnie boleć prawa strona, ale że „w Portugalii pewnie też są jacyś dentyści”. Nie no, żart myślę. Na dodatek powiedziany z taką powagą, a ta powaga zawsze śmieszy podwójnie, więc już zaczynałam wybuchać śmiechem, kiedy w ostatniej sekundzie musiałam powstrzymać swoją reakcję. Twarz dentystki pozostała niewzruszona, co więcej kontynuowała swoją wypowiedź: „Pewnie mają coś ze sprzętu dentystycznego, hmmm...”. W tym momencie zwątpiłam czy lecę na staż do stolicy Portugalii, czy może jednak do Ugandy.


To na tyle z niusów na tydzień przed. Tym razem, miła odmiana- nie tonę w milionie wątpliwości, raczej niczego się nie obawiam, w zasadzie wszystko mnie ekscytuje. Myślę, że nawet jeśli okazałoby się, że mój staż będzie średnio profeszynal, to i w parzeniu kawy i robieniu ksera jakoś bym się odnalazła. Korona mi z głowy nie spadnie, choć fajnie byłoby się czegoś nauczyć, skoro będzie to już praca w pełnym wymiarze godzin. Bądź co bądź, lecę do wymarzonej Lizbony, gdzie z jednej strony czuję się jak u siebie, a z drugiej- mam jeszcze tyle rzeczy do odkrycia. Pierwszy raz pomieszkam chwilę w mieście, które całkiem dobrze znam. Wiem jak kupić bilety w automacie, gdzie ładny widok, gdzie dworzec z którego dojadę wszędzie, gdzie pralnia miejska, a gdzie darmowa toaleta. Wiem też gdzie chętnie będę przesiadywać z książką i będzie to to samo miejsce, z którego ostatnio żegnałam się z Lizboną, słuchając "Get free". Time's such a precious thing, 
we shouldn't waste it on little things... 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz