czwartek, 1 grudnia 2016

Madera (zdjęcia)

Trochę późno i z niezbyt dużą ekscytacją zabieram się za to, żeby opisać moją samotną podróż na Maderę. Nie żeby mi tam źle było, wręcz przeciwnie, po prostu dużo się działo w ostatnim czasie - jeszcze tydzień temu grzałam tyłek na wyspie, potem parę ostatnich dni w Lizbonie, od poniedziałku długa droga do domu, przez Brukselę i Warszawę, no i dzisiaj jestem w Gdyni, gdzie ciemno robi się o 15:30 i jeszcze nie zdążyłam się przyzwyczaić, że po tej godzinie nadal toczy się życie, a nie że chowasz się pod kocem i nie ma ciebie, i świata nie ma.

***

Bilety na Maderę kupiłam jeszcze zanim wylądowałam w sierpniu w Portugalii, nie do końca wiem dlaczego to wtedy zrobiłam - po prostu bez większego zastanowienia (a w zasadzie bez żadnego zastanowienia) kliknęłam "Book the tickets". Pamiętam, że kupiłam je tego samego dnia, kiedy zobaczyłam że na moje konto wpłynęło stypendium, więc zapewne poczułam się chwilowo bogata. Za bilety w obie strony Lizbona-Madera-Lizbona zapłaciłam 50 euro, ale z tego co wiem można załapać się nawet na takie za 30 euro (tanie linie lotnicze EasyJet).

Chciałam opisać co robiłam w poszczególnych dniach, pamiętam że jak łaziłam po wyspie to wydawało się hiper porywające do opisania, miałam na to milion pomysłów, tymczasem teraz siedzę, piszę i stwierdzam, że nie napiszę nic konkretnego, bo... Sama nie wiem. Czuję jakby zamknął się za mną jakiś rozdział, że ta samotna podróż na Maderę to było przypieczętowanie tego rozdziału, teraz (mimo tego że nie minął nawet tydzień) czuję że jestem już w zupełnie innym miejscu - nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Poprzednie pół roku to cała masa dobrych rzeczy i jeśli miałabym ten rozdział życia jakoś zatytułować, albo podsumować to słowo które najlepiej oddaje to co czułam przez te miesiące to po prostu - "SZCZĘŚCIE". Wszystko co daje mi energię do życia miałam w zasadzie na wyciągnięcie ręki - podróże, ocean, surfing, widoki zapierające dech w piersiach, nowe wyzwania, codziennie odkrywanie, poznawanie, różnorodni ludzie wokół... Żyłam jak w bajce, byłam w miejscu które kocham całą sobą, jadłam śniadania na tarasie, chętnie chodziłam do pracy, a po 16:00 miałam jeszcze ogrom energii do życia, do bycia turystką z aparatem, do robienia tego co sprawia mi przyjemność. Nie byłam przytłoczona ani obowiązkami, ani rutyną. I tylko raz na kilka dni schowałam się przed światem, ale wtedy pilnie potrzebowałam się odciąć. To był jedyny moment, kiedy chciałam teleportować się do domu.
A tak to żyłam.
Żyłam życiem, o którym pewnie nawet nie marzyłam. A może marzyłam i do końca nie mogłam uwierzyć, że to po prostu się dokonało.
(I znowu to robię! To się wcale nie "dokonało", nie samo :P)

A teraz jestem już w Gdyni i pewnie można by było spodziewać się tutaj nostalgicznego fragmentu o tym jak to tęsknię za tym wszystkim co zostawiłam za sobą w Portugalii, jak to ciężko wrócić mi do rzeczywistości, albo jakiegoś marudzenia o tej zimowej aurze, bo przecież w Lizbonie było z jakieś 15-20C więcej.
Ale nic z tych rzeczy. Pierwszy raz od 5 lat jestem gdzieś obiema nogami. W całości. Takie włóczenie się to jest jakaś tam spora część mnie, która potrzebuje raz na jakiś czas uciec, oderwać się od codzienności i zatracić się w odmienności, ale teraz po prostu wiem czego oczekuję od życia i jakie są moje priorytety. Wieczna tułaczka do nich nie należy (o dziwo, ha ha). Po tych 5 latach, kiedy miałam okazję mieszkać w czterech różnych krajach, kiedy byłam całkiem pogubiona ze wszystkim, bo nie do końca wiedziałam czego sama chcę, gdzie chcę być, co robić, kiedy to nabłądziłam się za wszystkie czasy, kiedy po prostu postanowiłam pobawić się trochę życiem, bo to był odpowiedni moment... Teraz mam wrażenie, że gdzieś tam się odnalazłam. To jak puzzle, które w którymś momencie zaczynają składać się w całość. Tak właśnie się czuję.

Odbiegłam od tematu Madery, ale to są rzeczy o których myślałam pokonując te niekończące się trasy i to chyba jest najistotniejsze w tej mojej pierwszej samotnej podróży. To do czego doszłam, to co sobie poukładałam. Te wszystkie widoki i przygody to tak naprawdę tylko piękny dodatek.

W skrócie - było ekstra, mimo tego że zatrułam się i straciłam jeden dzień na powrót do sił. Spałam wtedy 15 godzin i potem czułam się jak nowo narodzona, jednak zatrucia w 8 osobowym pokoju w hostelu nie polecam :D
Już nic więcej o samej podróży nie napiszę, życzę każdemu żeby choć raz sobie gdzieś sam ze sobą pojechał i pobył, a tymczasem zostawiam was ze zdjęciami!

Aaaa i wiecie co? Ja tak sobie tutaj piszę dla siebie, ale wiem że czasem ktoś to przeczyta i nawet czasem coś miłego mi potem powie, albo napisze, i ostatnio to nawet doszło do mojej Mamy, dlatego chciałam Wam bardzo podziękować. Dzięki, naprawdę! Nie ma co ukrywać, że to hiper miłe usłyszeć czasem coś dobrego (lub miłego) na swój temat, haha!
Fajnie, że wpadliście przeczytać moje chaotyczne rozkminy, albo żeby pooglądać te zdjęcia, które tu czasem wrzucę - dzięki! A za te miłe słowa to wyściskam osobiście :D

 




































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz